Rzeczywistość mamy,  Strona Główna,  W domowym zaciszu,  Wokół zdrowia

Jaki był dla mnie rok 2017?

W ostatnim czasie w sieci pojawiło się wiele podsumowań minionego roku. Nie mam w zwyczaju takich analiz przeprowadzać, a tym bardziej dzielić się wynikami z innymi, w tym roku zrobiłam jednak wyjątek. Takie rozliczenie zakończonego roku daje możliwość oszacowania zysków i strat, sukcesów i porażek, ale przede wszystkim pozwala nam ocenić, ile udało nam się osiągnąć, co poszło źle, co można poprawić, nad czym popracować.

Przed Tobą dłuższy wpis, więc jeśli nie masz czasu, wróć kiedy indziej. Jeśli masz chwilę, weź kubek gorącej herbaty czy filiżankę kawy, bo może się przydać… Rok 2017 był dla mnie bardzo trudnym okresem. Radość mieszała się ze łzami, strach przeplatał się z sukcesami. Bywało ciężko, bywało pięknie. Przegrałam i wygrałam zarazem. Dawno tak wiele w moim życiu się nie działo i choć bardzo bym chciała, by pewne rzeczy nie miały miejsca, ten rok uznaję za bardzo dobry…

Na początku roku 2017 natrafiłam na ścianę. Taką naprawdę nie do przebicia… Stałam przed nią już w sumie od grudnia 2016, kiedy odpuściłam blogowanie. Byłam już pewna, że nie ma to najmniejszego sensu. Pisanie nie sprawiało mi przyjemności, męczyłam się nad stworzeniem ciągu jakichkolwiek słów. Stwierdziłam, że to koniec. I wtedy, jak grom z jasnego nieba zaczęły napływać do mnie wiadomości od Was. Pytaliście co się dzieje, czemu nie piszę… Jednej z czytelniczek odpowiedziałam, że chyba kończę z blogowaniem i otrzymałam odpowiedź, której się nie spodziewałam… Puknij się w głowę! Dosłownie tak brzmiała jej wiadomość. Wiadomość, która sprawiła, że przemyślałam wszystko jeszcze raz. Nie skończyłam z blogowaniem, za to przeniosłam go na inny poziom.

Już w pierwszym tygodniu 2017 roku, podekscytowana noworocznymi postanowieniami, zmieniłam samodzielnie szablon bloga na płatny, całkowicie spełniający moje oczekiwania. To był dla mnie ogromny kop motywacyjny, spełnienie jednego z marzeń, który napełnił mnie ogromną dawką energii. Udowodniłam sobie, że potrafię taką zmianę przeprowadzić sama i dostosować wygląd bloga do moich własnych potrzeb. Udało się, a przy okazji w mojej głowie zrodził się pewien pomysł, który stał się celem numer jeden na cały rok 2017.

Na „ścianę” w roku 2017 wpadłam jeszcze kilka razy, ale o tym później…

Styczeń 2017 roku był dla mnie wyjątkowy, nabrałam wiatru w żagle, obudziłam długo drzemiącą we mnie pewność siebie. Napełniona pozytywnymi emocjami stworzyłam listę wartościowych filmów, która ukazała się na blogu na początku lutego. Lista okazała się strzałem w 10 i przyciągnęła na mojego bloga nowych czytelników. Do tej pory zajmuje trzecie miejsce w czołówce najczęściej czytanych i udostępnianych postów, jakie do tej pory stworzyłam. Podekscytowana tymi drobnymi sukcesami w końcu czułam, że żyję. Krótko niestety…

Już początek lutego był nerwowy, dzieci znów były chore, a do tego Łucja miła napad drgawek gorączkowych akurat w chwili, gdy ja pojechałam do apteki zrealizować receptę i kupić antybiotyk. Na szczęście babcia spisała się na medal i opanowała sytuację, gdy wróciłam do domu po dosłownie kilkunastu minutach nieobecności było już po wszystkim. Łucja dostała lek przeciwgorączkowy i było dobrze. Zaznaczę, że drgawki miała przy temperaturze 37,6°C. Ciągle czułam w sobie jakiś wewnętrzny niepokój, aż w akcie desperacji ścięłam swoje długo zapuszczane włosy. Ścięłam sama przed lustrem! Dało mi to poczucie zmian, liczyłam, że zmian na lepsze…

Sytuacja powoli wróciła do normy, ferie zimowe pozwoliły mi zregenerować siły i w końcu postanowiłam trochę odpuścić. 17 lutego opublikowałam na Facebooku post:

Robiąc porządki trafiłam tekst: ,,Żyję w ciągłym lęku…” i wiecie co? Jestem z siebie dumna! Odpuściłam, jak wiele z Was mi radziło. Łucja poszła do przedszkola, jako 4-latka co prawda, ale poszła. Chorujemy jednak co chwilę i ostatnio znów mieliśmy napad drgawek. Mimo tego nie panikuję. Wiem, że czeka nas teraz cała diagnostyka, jednak nie dopuszczam do siebie myśli, że może być źle i czuję się z tym o niebo lepiej. Nadal czuwam w nocy, jednak teraz potrafię dzielić się czuwaniem z mężem i gdy mała gorączkuje czuwamy na zmianę (kiedyś w życiu bym na to nie pozwoliła)…

Następnego dnia Łucja miała napad drgawek. Tym razem nie były to drgawki gorączkowe, to był napad padaczkowy! Mój świat znów się zawalił. Strach na dobre zagościł w naszym życiu, a to był dopiero początek. Wszystko zaczęło się wieczorem po kąpieli, gdy dzieci układały się do snu. Pomagałam założyć synkowi piżamę i wtedy zauważyłam, że Łucja patrzy w jeden punkt. Momentalnie oczy zaczęły jej uciekać, zacisnęła usta i zaczęła drżeć jej ręka, chwilę później całe ciało. Wezwaliśmy pogotowie, zanim przyjechali było już po wszystkim. Napad trwał 7 minut, a wykończona córeczka zasnęła. Trafiliśmy do szpitala w Słupcy…

W szpitalu zrobiono nam podstawowe badania i po kilku dniach wypuszczono do domu. Wyznaczono nam termin badania eeg na 27.02. w szpitalu w Koninie. Niestety dzień wcześniej znów trafiliśmy do szpitala w Słupcy z powodu kolejnego napadu. Wszystko zaczęło się komplikować. Na szczęście udało się nam i 27.02. zostaliśmy przekazani do szpitala w Koninie. Czekała nas bezsenna noc, by móc wykonać badanie. Na szczęście malutka była bardzo dzielna i przetrzymała całą noc, badanie zostało wykonane…

Moja radość niestety nie trwała długo. Eeg okazało się czyste… Rozpoczęła się nasza walka o diagnozę.  Padło podejrzenie guza mózgu, tętniaka lub innej zmiany. Potrzebny był rezonans magnetyczny główki naszej córeczki na cito (w trybie nagłym), niestety szpital, w którym przebywaliśmy nie wykonuje tego badania u tak małych dzieci. Ordynator oddziału próbował nam pomóc za wszelką cenę, ale na NFZ  niewiele można było zdziałać. Uruchomiliśmy wszystkie nasze znajomości, by dotrzeć do kogokolwiek, kto wykona nam to badanie. Szpital w Poznaniu w tym czasie miał renowacje sprzętu, zapisy na badanie ruszały dopiero za miesiąc, a lista już oczekujących długa. Nieważne, że chcieliśmy wykonać badanie prywatnie, odpłatnie i tak musielibyśmy czekać. Warszawa pół roku oczekiwania! W końcu udało się nam umówić na termin w Krakowie.

W tym czasie w szpitalu Łucja miała włączone leczenie, czekaliśmy jedynie aż dojdziemy do pełnej dawki leku, bo leki przeciwpadaczkowe wprowadza się stopniowo. 6 marca wyszliśmy ze szpitala, a 13 marca mieliśmy umówiony rezonans magnetyczny. To był najdłuższy tydzień w moim życiu. Nie potrafiłam nic przełknąć, znów schudłam do 43 kg. Włosy wypadały mi garściami, w nocy męczyła mnie bezsenność, ciągle tylko myślałam, co będzie z moją córeczką…

Nadszedł ten dzień, 13 marzec, imieniny mojej mamy… Przed nami 430 km, które przemierzyliśmy praktycznie w milczeniu. Żadne z nas nie miało ochoty na rozmowę, toczyliśmy wojny ze swoimi myślami, w swoich głowach. Tylko Łucja, nieświadoma niczego, cieszyła się z wycieczki. Na miejscu wszystko przebiegło szybko, sprawnie i byliśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni tym, jak nas traktowano. Łucja została uśpiona i poddana badaniu, po około 20 minutach miałam ją już w swych ramionach. Zanim zdążyła się całkowicie wybudzić, czekał na nas wynik. W główce naszej córeczki nie znaleziono żadnych zmian! Szczęście, ulga, jaką poczuliśmy była nie do opisania. W końcu odzyskaliśmy utraconą nadzieję…

Dalej wszystko potoczyło się już bez komplikacji. Udało się nam dostać na konsultację do pani profesor Steinborn, która nas dodatkowo uspokoiła. Pani profesor potwierdziła diagnozę naszej pani neurolog, zaleciła dalsze badania, ale przede wszystkim dała nam nadzieję, że nasze dziecko może w przyszłości wyrosnąć z choroby. Stopniowo przyzwyczajałam się do myśli, że moje dziecko choruje na chorobę przewlekłą i postanowiłam podzielić się z Wami moimi przemyśleniami. Post „Przewlekła choroba dziecka – co zmienia w życiu matki?” cieszył się sporym odzewem mam dzieci cierpiących na przewlekłe choroby. Dzieliłyście się ze mną swoimi historiami, dając mi nadzieję i siłę, by walczyć dalej.

Przez chorobę mojej córeczki blog poszedł w odstawkę. W lutym napisałam tylko dwa posty i to zanim pojawiły się napady. W marcu i kwietniu napisałam tylko po jednym poście. W maju byłam gotowa zamknąć bloga, nie napisałam nic, nie udzielałam się też na Facebooku. Musiałam poukładać swoje życie, zregenerować siły, pogodzić się z tym, że nie wszystko jest tak, jakbym chciała. Na szczęście pod koniec maja miało miejsce wyjątkowe spotkanie wyjątkowych ludzi – Blog Conference Poznań. Takiej dawki pozytywnej energii, motywacji i przede wszystkim oderwania od rzeczywistości potrzebowałam. Tym bardziej, że towarzyszyła mi wspaniała kobietka, przy której zapomniałam o wszelkich problemach.

W czerwcu znów wróciłam do pisania. Różnie bywało u mnie z systematycznością, raz pisałam więcej, raz mniej. Jednak czytelników przybywało i w grudniu statystyki przekroczyły moje najśmielsze oczekiwania. Nie stało się to jednak bez powodu. W październiku na blogu pojawiło się zestawienie strasznych bajek i filmów na Halloween. W ciągu jednego dnia bloga odwiedziło więcej osób niż w ciągu kilku ostatnich miesięcy. To był mój mały sukces, jak się okazało później, nie jedyny…

Szczęście mi sprzyjało w ostatnich trzech miesiącach minionego roku. Niespodziewanie zaczęły spełniać się moje marzenia i długo myślałam, że to tylko piękny sen. Na szczęście wszystko okazało się niezwykłą przygodą. 16 listopada dzień przywitałam łzami, odszedł mój pies… Miał już swoje lata, ale mimo wszystko było mi ciężko (tym bardziej, że w maju pożegnałam także swojego ukochanego kocurka, który niestety przegrał walkę z chorobą). Tego samego dnia dostałam maila z zaproszeniem do programu Pytanie na Śniadanie. Radość, niedowierzanie i stres zarazem. Wybuchowa mieszanina emocji, jak na jeden dzień. Oczywiście zaproszenie przyjęłam i 21 listopada mogliście mnie zobaczyć na antenie TVP2.

Jakie wrażenia po występie w telewizji? Pierwsze wrażenie – to nie mój głos! Naprawdę nie poznałabym swojego głosu, wśród innych. Drugie wrażenie – nie wiedziałam, że można mieć tyle makijażu na sobie. Serio. Po trzecie – pomimo stresu, który zresztą widać na nagraniu, cieszę się, że mogłam przeżyć tę przygodę i spełnić swoje marzenie. Jak widać warto marzyć…

Po występie w TVP statystyki bloga znów poszybowały. Byłam z tego faktu bardzo ucieszona, jednak pisanie nie szło mi najlepiej w tym okresie. Nie było to spowodowane brakiem chęci czy pomysłów, zwyczajnie nie miałam czasu. W naszym domu pojawiły się psie dzieci w liczbie dwóch sztuk. Dwa szczeniaki demolowały mi co dzień rano łazienkę, robiły pobudkę przed 5 i nie pozwalały zasnąć przed północą. Jakby było tego mało przekopały nam cały ogródek, zniszczyły trawnik, jednak trudno się złościć na tak urocze maluchy… Szczeniaki napełniły nasz dom radością…

W listopadzie i grudniu w sumie na blogu pojawiły się tylko trzy wpisy i nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w okresie świątecznym na moim blogu pojawiło się mnóstwo nowych użytkowników. Osiągnęłam w grudniu rekordowy wynik unikalnych użytkowników. Jeszcze nigdy na moim blogu nie było tylu osób naraz. Szybko okazało się, że to dzięki poleceniu kilku znanych osób. Zaczęło się od  Pani Doroty Zawadzkiej, która na swoim profilu poleciła moją listę filmów i bajek świątecznych. Dalej poszło już w tempie ekspresowym i Nowy Rok przywitałam z ogromnym uśmiechem na twarzy…

Jak widzisz miniony rok, był dla mnie wyjątkowy…